czwartek, 11 czerwca 2015

Impresje Drawieńskie. Część I.


Springe


Późne lato roku 1930. Spalone sierpniowym słońcem trawy skłaniają się na wiejącym od Drawy wietrze. Szemrząca pieśń poranka przepływa przez falujące łany, cierniste głogi i sękate jabłonie rozsiane po pagórku.  Słońce z wolna wznosi się po bezchmurnym niebie, rozlewając swe ciepło nad doliną. Cisza. Ptaki skrycie przemykają w tarninach i w zagajnikach, pod lasem grupka saren leniwie wyskubuje trawę, a bliżej wsi – na ugorze – buchtowiska, pozostawione przez dziki po nocnym ucztowaniu.

Zwisający na ostatnim gwoździu, metalowy szyld kołysze się lekko na wietrze. Przy silniejszym podmuchu uderza o cegły, dźwięcząc chaotyczne frazy. Co jakiś czas przeciągłym skrzypnięciem wtórują tej melodii znajdujące się obok drewniane drzwi lub okiennica. „Gasthof zum goldenen Fließ” – głosi grawerowany napis na szyldzie. „Gospoda nad złotym strumieniem”. Wewnątrz jednak cisza, smutna i obca cisza. Pusta  sala trąci stęchlizną, a ściany pokrył gruby kożuch pajęczyn. Kilka rozbitych naczyń, stary murszejący stół, a w rogu sali - nadgniła półka, która odpadła od ściany. Rozkrzewiające się pod oknem, gęste gałęzie bzów wpuszczają do wnętrza jedynie blade, mgliste światło. Nawet ono wydaje się być przesiąknięte smutkiem i wilgocią.

Spod gospody wije się ścieżyna, okryta kobiercem białej koniczyny a po brzegach suto obrośnięta piołunem. Łączy się z wiejską ulicą w południowym krańcu śródleśnej osady.  W stronę Drawy ciągną się zarośnięte ziołoroślami ogrody, coraz bardziej zasłaniające domostwa nad potokiem. Prowadząca w głąb wsi droga przybrana jest po bokach sosnowymi samosiewami. Na szczycie wznoszącego się nad nią pagórka stoi stara owczarnia, bezużyteczna i opuszczona przed wieloma laty. Dalej, w środku miejscowości, tuż przy skręcie na dawny folwark – niszczejąca chałupa z załamanym dachem. A na folwarku - cichy gwizd wiatru, smagającego bzy na podwórzu, zdaje się snuć opowieść o zapomnianych czasach i porzuconych marzeniach. Pusto w prastarym młynie, pusto w chłopskich chałupach, pusto wokół wiejskiej szkoły. Również na cmentarzu, gdzie od jakiegoś czasu nie przybywa nowych nagrobków. Świeże polne kwiaty, leżące przy kilku grobach, wydają się być jedynym ognikiem życia, tlącego się w dogasającej osadzie. Osadzie niegdyś będącej cudownym owocem zrodzonym z jałowej ziemi; wyrwanym przez człowieka fragmentem puszczy, który dzięki odwadze i ciężkiej pracy, stał się domem dla kilku pokoleń. Osadzie zwanej Springe.

*          *          *

Mleko tryska białymi strugami za kolejnymi ściśnięciami wymion. W miarę napełniania się, dźwięk wydawany przez blaszane wiaderko jest coraz mniej metaliczny. W końcu mleko sięga prawie po jego krawędzie.  Stara kobieta unosi je z wysiłkiem i kieruje się w stronę domu. Samotna koza zostaje na powrozie, wbitym nieopodal strumyka, gdzie w cieniu drzew zachowało się najwięcej zielonej trawy. Staruszka ustawia wiadro przy wejściowych drzwiach, po czym zanurza w nim dzbanek przyniesiony z sieni. Zanosi go następnie do kuchni, a po chwili odpoczynku znosi resztę mleka do chłodnej piwnicy. Po powrocie nalewa z dzbanka kubek mleka i siada na skrzypiącym krześle pod oknem.

Pomarszczone, spracowane dłonie unoszą kubek do zaciśniętych, prawie bezzębnych ust. Ogorzała twarz, pokryta głębokimi zmarszczkami, sprawia wrażenie jakby zasuszonej. Spod ciemnej chusty zwisają gdzieniegdzie kosmyki rzadkich, siwych, przybrudzonych włosów. Czoło wydaje się zastygłe w grymasie smutku i cierpienia.  Pod nim, w cieniu posmutniałych brwi, skryte są małe oczy, naznaczone jakimś szczególnym wyrazem żalu i tęsknoty. W całości smutnego oblicza oczy wydają się mętnym źródłem, z którego ten smutek wypływa.

Na imię ma Ida. Spędziła w tym domu 81 lat swego życia. W to samo okno wpatruje się od wielu dziesięcioleci. Ale widok bynajmniej nie jest ciągle taki sam. Spoglądając na szuwary, którymi zarósł stary młyński staw, przypomina sobie dawne majowe wieczory, wypełnione niosącym się daleko koncertem  rzekotek i kumaków. Na wodzie, między kępami turzyc, uwijały się łyski, kokoszki i domowe kaczki. Wszędzie wokół tętniła radosna pieśni życia. Po pracowitym dniu przesiadywała z mężem Juliuszem przed chałupą, smakując drożdżowe ciasto, pozostałe z  Zielonych Świątek. Wspólnie wsłuchiwali się w symfonię natury, w której pierwsze skrzypce grał słowik, niestrudzenie śpiewający na przydomowym bzie. Nad strumykiem dzieci łapały chrabąszcze, które następnie wrzucały sobie za koszulę  lub przypatrywały się nadymającym się jak balon kumakom, unoszącym się na płyciznach stawu. Dzieci... Jej jedyny syn Robert, w nieodłącznym towarzystwie Ernsta i Richarda, rodzeństwa z folwarku Bahrenort, położonego nad samym brzegiem jeziora Ostrowite. Przychodzili nieraz do wsi po mleko, ale spędzając czas na zabawach z Robertem, często zastawał ich zmierzch. Ida, nie chcąc wypuszczać dzieciaków nocą w daleką, leśną drogę do domu, nocowała ich pod swym dachem.

Wieś żyła wówczas zgodnie z tym samym rytmem życia, który pulsował w stawie, na łąkach, pastwiskach i w lesie. Dnie wypełnione ciężką pracą na roli lub w pobliskiej mleczarni w Sitnicy, albo też przy wyrębie drzew i spławianiu ich rzeką, bądź załadunku na wagony konnej kolejki. Popołudniami wiejskie towarzystwo gromadziło się pod gospodą, gdzie zabawy przy dźwiękach gitary i akordeonu, wtórującego ludowym pieśniom, trwały do późnego wieczora.

W pamięci Idy najbardziej wyraźnie zapisał się dzień w którym Robert, Ernst i Richard, wraz w resztą chłopców ze Springe, obładowani ciężkimi tornistrami wsiadali do zaprzężonych w konie wagoników kolejki, służącej zwykle do przewozu towarów. Ze śpiewem na ustach żegnała ich cała wieś. Odjechali do dworca w Krępie, skąd pociągiem wyruszyli do Wałcza i tam wcieleni zostali do 3 batalionu 149 pułku piechoty.

Pierwszy list otrzymała od Roberta zimą 1915. Z bólem opisywał w nim śmierć Richarda, który zginął na froncie wschodnim. Kolejny list nadszedł ponad rok później, w czasie trudnych żniw w 1916. Napisał go Ernst. Z chwilą, w której przeczytała go wraz z Juliuszem, ich dotychczasowe życie stało się odległym wspomnieniem bezpowrotnie minionych, sielskich czasów. Robert poległ we Francji, zaźgany rzeźnickim nożem, w czasie próby zdobycia fortyfikacji pod Verdun. Ernst również nigdy nie powrócił do Springe. Zginął niecały rok później.

Po stracie jedynego syna, Juliusz pogrążył się w rezygnacji i rozpaczy. Wydawało się, jakby w ciągu zaledwie kilku miesięcy postarzał się o dziesięciolecia. Ból w sercu Idy był ogromny i tylko konieczność opieki nad zniedołężniałym mężem nadawała jej życiu jakikolwiek sens.

Z końcem Wielkiej Wojny nadszedł czas biedy i głodu. Do wsi powróciło zaledwie kilku młodych mężczyzn i gospodarstwa, z braku rąk do pracy, zaczęły upadać. Pierwsi opuścili te okolice państwo Engel z oddalonego folwarku Bahrenort. Po stracie dwóch synów staruszkowie, nie mogąc w żaden sposób utrzymać się w tak odległej pustelni, wyjechali na zawsze, spędzając resztę swych dni u krewnych w Gorzowie.  Bracia Idy również wyjechali – zdecydowali się szukać lepszego życia w Choszcznie. Springe zaczęło nabierać smutnych rysów wsi pełnej ubogich i podstarzałych ludzi, którzy zaznawszy kiedyś szczęśliwych czasów, znaleźli się teraz w świecie spowitym żalem i rozwianymi marzeniami.

Każdego ranka wpatrywała się w widok za oknem i przez mdłą zasłonę smutku widziała jak jej ukochana wieś zamiera. Nadzieję niosły jedynie dzieci, beztrosko grasujące przed budynkiem szkoły. W szarzejącym obrazie, były jak barwne kwiaty na pokrytej śniegiem łące. Cała bieda i wszechobecny powojenny smutek zdawał się ich nie imać, bądź to one znały jakieś tajemnicze lekarstwo, którego starsi nawet nie próbowali szukać, zbyt zajęci wiązaniem końca z końcem, zbyt smutni i przejęci swym losem.

Kolejny raz Ida musiała przełamać rozpacz, by wykrzesać z siebie siłę do dalszego życia, gdy czerwcowego dnia 1922 roku, nad jeziorem Kocim znaleziono jej martwego męża.

Ostatecznie wszelka nadzieja zaczęła umierać cztery lata później. Dla Springe kryzys gospodarczy okazał się nieubłagalny w skutkach. Przez dwa lata z rzędu nie było zbytu na uzyskane ciężką pracą plony. Zmęczeni rolnicy, mimo przywiązania do ojcowizny, nie potrafili przekroczyć następnej kłody, którą los rzucił im wprost pod nogi. Dla ukrytej wśród puszczy osady, jakby zapomnianej przez świat, nastąpił zmierzch. Rodziny, jedna za drugą, opuszczały swe ziemie. Pierwsi byli ci, którzy już wcześniej trudnili się pracą w lesie. Kühnowie przeprowadzili się do położonej za rzeką, gminnej wsi Moczele, gdzie znaleźli zatrudnienie przy bindugach. Inni wyjeżdżali do Drawna, Choszczna i dalej – w głąb Pomorza i Nowej Marchii. Byle do miasta, gdzie w fabrykach, czy chociażby przy kolei, była wciąż szansa na znalezienie pracy umożliwiającej utrzymanie rodziny.

Mimo namowy ze strony swych braci, Ida nie chciała wyjechać. Nie widziała dla siebie innego miejsca, niż świat najbliżej okolicy, w którym spędziła całe życie. Znała tu każde drzewo, każdy pagórek, każdy leśny zakątek pełen grzybów czy jagód. Znała też jałową, piaszczystą ziemię i wiedziała jak spożytkować zamkniętą w niej, życiodajną energię. Zdecydowała się zostać. Pochodzącą z Sitnicy kozę dostała po państwu Muske, kiedy ci wyjeżdżali do Choszczna. Przez pierwsze dwa lata korzystała głównie z ogrodu na terenie dawnego folwarku, gdzie nad strumieniem gleba była najbardziej urodzajna. Z czasem rozpoczęła uprawę skromnego ogródka przy dawnym stawie młyńskim, który znajdował się tuż pod jej domem. Podstawę jej diety stanowiły od tej pory ziemniaki, fasola i marchew.  Niekiedy urozmaiceniem były ryby bądź dziczyzna, które przynosił jej pan Schlender. On również, jako jedyny poza Idą,  pozostał w rodzinnej miejscowości. Przeniósł się jedynie z południowego krańca wsi, z domu, w którym pełnił kiedyś funkcję śluzowego, odpowiedzialnego za nawadnianie łąk nad Kanałem Sicieńskim; zamieszkał w położonym najbliżej Drawy, opuszczonym domu państwa Klückmann.  Zakupione w lepszych czasach, pierwszorzędne drygawice z Drawna, służyły mu teraz do połowów na rzece, lub na okolicznych jeziorach. Przy obfitych połowach dzielił się z Idą pstrągami, lipieniami czy łososiami, w zamian dostając od niej warzywa i mleko.

Odtąd smutna cisza samotności wypełniała Idzie wszystkie dni schyłku jej życia. Nie mając już nic przed sobą, czas upływał jej na rozpamiętywaniu minionych czasów. Głębokie rany, które zostały w jej sercu, otwierały się bezlitośnie, gdy w pamięci powracały wciąż te same obrazy: wyjeżdżającego na wojnę syna, listu o jego śmierci, jej męża, który umarł za życia, a w końcu jego ciało podążyło za obumarłą duszą i zwiezione zostało do wsi na wozie do transportu drewna. Codziennie odwiedzała jego grób, z utęsknieniem wyczekując dnia, w którym dołączy do swej rodziny w zaświatach.

*          *          *

Skrzypnięcie drzwi wybudza Idę z zadumy. W progu kuchni pojawia się życzliwie uśmiechnięta, młoda kobieta. To panna Quast, mieszkająca u rodziny Kühn w Moczelach, gdzie opiekuje się domem.  Co kilka dni przychodzi w odwiedziny, by pomóc staruszce w pracach domowych. Jak zwykle, przyniosła trochę jedzenia w drewnianej skrzynce. Ida sięga po mąkę, którą również przywozi jej panna Quast. Właściwie są to głównie otręby, gdyż duża rodzina Kühn zużywa na swoje potrzeby prawie całą dobrą mąkę. Obie kobiety ucierają kilka ziemniaków, po czym mieszają je z żytnimi otrębami i tak powstałe placki układają na rozżarzonym drewnie w palenisku. W czasie trwania wypieku panna Quast opowiada o wykopkach w Moczelach i natłoku pracy z tym związanym. Ludzi na polu jest teraz mniej, ponieważ część mężczyzn parę dni temu wypłynęła na spławianym drewnie aż na Noteć. Po kilku chwilach placki są gotowe i obie kobiety zasiadają do stołu. Młoda kobieta wyciąga ze skrzynki przyniesione produkty  - natarty solą kotlet z jeleniny i dwie kostki młodego sera z Sitnicy. Wspaniałego sera głuskiego zwykle nie brakuje w jej domu, gdyż jeden z domowników – Wilhelm Kühn, jest właścicielem sitnickiej mleczarni. Ida delikatnie odwija ser z lnianej chusteczki i ukroiwszy kilka cienkich plasterków, rozkłada je na plackach.

Delikatny smak miękkiego sera wypełnia jej usta wraz z zalewającym duszę wspomnieniem odległych czasów. Ten sam smak, znany jej tak dobrze przez prawie całe życie, niesie ze sobą ciepło dawnych słonecznych dni, spędzonych na skraju falujących łanów żyta. Wspomnienie jest jak kąpiel w ciepłej wodzie Ostrowitego, beztroskie zanurzenie się w tchnieniu najpiękniejszych czasów, złotego wieku Springe. Spogląda na towarzyszkę, również oddaną uświęconej rozkoszy. Piękna, młoda twarz promienieje uprzejmym uśmiechem. Młodzieńcze szczęście, złożone z pracy i radosnych chwil wśród bliskich oraz ukochanego mężczyzny, czekającego gdzieś w sąsiedniej wiosce. Ida pamięta takie życie, choć wydaje się być odległe o wieki. Wpatrzona w gładkie oblicze panny Quast, skąpane w wpadających do izby południowych promieniach słońca, zanurza się w swej pamięci dużo głębiej, niż sięgają cienie ostatnich lat.

*          *          *

 Lata 60-te XIX w były najszczęśliwszym okresem jej życia. Był to również czas największej świetności Springe, wówczas wsi folwarcznej będącej częścią rozległych dóbr głuskich zjednoczonych majątkiem Johanna Friedricha Sydowa. Jego nazwisko pojawiało się często na ustach mieszkańców Springe i okolicznych wsi, a dla młodego pokolenia, do którego należała, stało się niemal legendarne. Sydow zmarł w roku jej urodzenia – 1849. W wyniku jego energicznej i nowatorskiej gospodarki dobra głuskie stały się najbardziej znanym majątkiem ziemskim Nowej Marchii i jednym z wzorcowych gospodarstw, słynnym na całe Prusy.

W roku 1865 o ziemiach Sydowa mówiło się szczególnie dużo. Wówczas to przyjechali w te strony redaktorzy pisma rolniczego wydawanego w Berlinie. W swoim dworze w Głusku, ugościł ich pan Johann Weinbach, bratanek Sydowa, który pełnił funkcję zarządcy całych dóbr głuskich na mocy testamentu zmarłego gospodarza. Owi specjalni goście towarzyszyli pracom rolników przez cały sezon, a opis całości tej wyjątkowej gospodarki rozpoczęli sporządzać już w styczniu. Wzbudziło to powszechną ciekawość wśród ludu, a rozmowy o historii tutejszego rolnictwa były tematem pojawiającym się teraz częściej w gospodach i pod strzechami we wszystkich okolicznych wsiach.  

Najstarsi mieszkańcy pamiętali jeszcze czasy przełomu wieków, gdy Springe było ubogą wioską, założoną przy osadzie młyńskiej. Należała wówczas do pewnego kapitana z Berlina. U samych jej początków, w wieku XVII lub w początkach XVIII, miała być ponoć własnością zakonu Cystersów z Bierzwnika, którzy to zbudowali młyn na małym, lewobrzeżnym dopływie Drawy oraz wykarczowali pierwsze fragmenty lasu pod uprawę ziemi. Piaszczysta gleba nie rodziła nigdy dobrych plonów, dlatego przez wiele lat Springe pozostawało maleńką miejscowością, zdolną wyżywić jedynie garstkę ludzi. Obszar jej powiększył się wraz z kolonizacją fryderycjańską – zwiększyła się wówczas powierzchnia pól uprawnych, kosztem otaczającej puszczy. Wieś rozwijała się wtedy głównie w kierunku zachodnim, a nowe domostwa były budowane wzdłuż drogi na Moczele, równolegle do strumienia, który dał początek osadzie. Pod koniec XVIII wieku zaczęły pojawiać się pierwsze chaty w kierunku południowym, wzdłuż drogi na Głusko. Na przełomie wieków osada liczyła niespełna 200 mieszkańców w 30 domach. Wieś zamieszkiwała biedota, wyposażona w prymitywne narzędzia rolnicze i otoczona jałowymi polami. Taki stan utrzymywał się przez kolejnych dwadzieścia lat, do czasu kiedy Sydow wykupił te ziemie wraz z odległym folwarkiem Bahrenort i innymi okolicznymi wioskami – Sitnicą i Ostrowitem.

Nowy gospodarz postanowił, ogromnym nakładem pracy, odmienić oblicze tutejszego rolnictwa. Od razu po zakupie wsi, dokonał najpilniejszych napraw i wyposażył gospodarstwa w nowoczesny sprzęt. Springe od dawna nazywane było krainą żyta, ze względu na pola rozciągnięte na nasłonecznionych, piaszczystych pagórkach.  Łąk było tylko 60 morgów nad Drawą i 50 morgów łąk bagiennych na południe od osady. Nie były one wysokiej jakości, szczególnie łąki bagienne, które przekopywano i uprawiano na nich buraki. Sydow od 1816, kiedy to zakupił Głusko, które uczynił swą główną siedzibą, planował nawodnienie tutejszych suchych gleb łąkowych. Myślał szczególnie o wąskim, lecz długim trawiastym obszarze, rozciągającym się między Głuskiem a Springe, zwanym  Springer Ebene – „równiną Springe”. Były to łąki położone równolegle do Drawy, jednak wysoko ponad nią, nad zboczami doliny, przez co pozostawały poza wpływem wód rzecznych. W 1822 Sydow rozpoczął budowę pierwszego kanału, który nawadniać miał zarówno łąki pod Głuskiem, jak i w Springer Ebene. Poprowadził go z jeziora Głuchego Małego, najpierw na południe, a później, przekopując się przez piaszczyste wzniesienia – na północ w stronę Springe. Kanał główny kończył się w południowym krańcu równiny, dzieląc jej powierzchnię na dwie części, na których stosowano różne formy nawadniania – z rowami ustawionymi pod kątem do kanału  na pochyłej równinie pod Springe (Rieselwiesen) i łąki pod Głuskiem, na terenie o mniejszym spadku, z prostą siecią rowów nawadniających (Schewmmwiesen). Mimo stosunkowo dobrych efektów osiąganych dzięki melioracjom na łąkach pod Głuskiem, kanał doprowadzał zbyt mało wody, by nawodnić okolice Springe. Równina wymagała przede wszystkim długiego czasu nawadniania, tak by pokłady luźnego piasku wysyciły się dużą ilością wody.

Prawdziwa odwilż nadeszła kilkanaście lat później. Sydow nabywał kolejne osady, poszerzając swe ziemie w kierunku północnym. W 1829 roku północna granica Dóbr Głuskich została ustalona przy świeżo nabytym dworze Sitno. Wówczas zaradny właściciel podjął się niezwykle ambitnej i odważnej idei budowy kanału, który opływałby wszystkie jego nowe folwarki, niczym tętniąca życiodajna żyła, biegnąca w stronę serca, którym było Głusko, mijając po drodze połączone z nim naczynia. Przy tak dużym przedsięwzięciu, niezbędnym było określenie terenu, którego pochyłość umożliwiałaby utrzymanie odpowiedniego nurtu wody.  Wspólnie z pomocnikami dokonał czasochłonnych pomiarów, które pozwoliły ustalić najbardziej optymalny przebieg. Na punkt początkowy wybrał w ten sposób południowy brzeg jeziora Sitno w miejscu, w którym wypływała z niego rzeka Płociczna. Było to najbardziej oddalone od Głuska miejsce, jakie było możliwe do wybrania. Między punktem tym a Głuskiem spadek terenu  Sydow wymierzył na 82 stopy.

Prace ruszyły w roku 1834. Pierwszy odcinek był stosunkowo łatwy do wykopania, a robotnicy musieli tylko wydrążyć koryto w torfowiskach nad jeziorem Sitno. Przy tej okazji odkryte zostały bogate złoża wapna łąkowego, których eksploatację rozpoczął Sydow kilka lat później. Dalej kanał prowadzony był tuż przy korycie Płocicznej. Uzyskanie w miarę jednolitego spadku wymagało wzniesienia wysokiego akweduktu, wynoszącego koryto do góry. Po doświadczeniu budowy pierwszego kanału (Kanału Głuchego, który odtąd zaczęto nazywać „Starym Kanałem”), gdzie jako warstwę izolacyjną, mająca zapobiegać wsiąkaniu wód w ściany koryta, użyto drewna, które okazało się trudne w utrzymaniu,  Sydow zdecydował się zaizolować nowy kanał gliną pochodzącą ze zboczy doliny Płocicznej. I tak, odcinek po odcinku, wysoki wał ziemnego akweduktu przecinał puszczę i wznosił się coraz dalej od Sitna. Na wysokości folwarku Bahrenort nad jeziorem Ostrowite,  kanał zmienił kierunek z południowego na zachodni i tak dotarł pod Springe, gdzie znów odbił na południe, wzdłuż Springer Ebene, osiągając w końcu łąki pod Głuskiem.

W oczekiwaniu na otwarcie kanału, na łąkach  przygotowano system nawadniający. Całą ich powierzchnię najpierw przekopano i poddano marglowaniu, a później pocięto siecią rowów nawadniających. Wielka masa wody, z północnych rubieży włości Sydowa, ruszyła w końcu pod Springe. Po otwarciu śluzy nad Springer Ebene woda powoli zaczęła napełniać dochodzące do kanału rowy. Trwało to dłuższą chwilę, gdyż najpierw musiała nasiąknąć warstwa piasku, a dopiero później woda zaczęła utrzymywać się na powierzchni. Z rowów głównych opanowała rowy drugiego rzędu i gdy te wreszcie się napełniły, wylała się ponad ich koryta, tworząc pod Springe ogromne, płytkie rozlewisko, ciągnące się aż po Głusko. Radości nie było końca, a połyskujące w słońcu lustro wody zwiastowało dla wsi nową, wspaniałą erę.

Kanał Sicieński, bo takie nadano mu imię (Zietenfier Kanal), miał 22 mile długości. Stał się nie tylko życiodajną żyłą, odmieniającą jakość tutejszych gleb, ale również najważniejszym szlakiem transportu towarów pomiędzy rozproszonymi pośród lasów folwarkami Sydowa. Dodatkowo, ziemia, pozyskana w czasie jego kopania, posłużyła jako materiał do budowy dróg, częściowo także do nawożenia łąk czy jako torf – do opału. Kolejną uboczną korzyścią było pojawienie się drobnych zbiorników wodnych w zagłębieniach na zalanej powierzchni. Część z nich, znajdujących się w ciągnącej się w stronę jeziora Ostrowite Rynnie Moczelskiej pogłębiono i wraz z Jeziorem Kocim wykorzystano do hodowli karpia. Niewielkie stawy powstały też na niezalesionej przestrzeni nad samym jeziorem Ostrowite, zwanej Bars Fenn, która nawadniana była boczną odnogą Kanału Sicieńskiego. Płytkie, mocno nagrzewające się zbiorniki, były wykorzystywane do hodowli narybku.  

Nawodnione łąki w Springer Ebene w krótkim czasie zaczęły dawać najlepsze siano w okolicy. Dotychczas na innych zmeliorowanych łąkach pod Głuskiem uzyskiwano 20 kwintali siana z jednej morgi, z kwaśnych łąk nad Płociczną – 15 kwintali. Łąki pod Springe przynosiły natomiast nawet 30 kwintali siana pierwszorzędnej jakości. Wraz z polepszeniem się warunków wilgotnościowych tutejszych gleb, Sydow rozpoczął ich różnorodne wykorzystanie. Poza łąkami kośnymi, część gruntów Springe przeznaczył na uprawy rolne z następującym płodozmianem: nawożone ziemniaki - żyto jare – łubin z życicą – użytki zielone – żyto ozime. Następnie przydzielił do Springe 600 owiec ze stada w Głusku.

Przebiegający w szybkim tempie rozkwit rolnictwa w Springe pociągnął ze sobą dynamiczny rozwój miejscowości. W latach trzydziestych Sydow wybudował tu folwark, położony nieopodal starego młyna. Na jego przestrzennym dziedzińcu, w rozproszonej zabudowie znajdowały się wozownia, stodoła i spichlerz. Pozostałą część dziedzińca zajął ogród, w części przeznaczony na sad. Wokół tej dużej zagrody powstały cztery nowe budynki mieszkalne dla folwarcznych parobków. Część pozostałych gospodarstw wiejskich rozbudowano i zmodernizowano, zaczęło też przybywać nowych domów, wzdłuż szosy prowadzącej do Głuska oraz nad „złotym strumieniem” – drobnym ciekiem, który wyznaczył teraz południową granicę osady. Nowe domy, wypełniające puste przestrzenie we wcześniejszej rozproszonej zabudowie wsi, były ustawione szczytami do drogi. Przy większych domostwach pojawiły się stodoły, budowane najczęściej równolegle do budynku mieszkalnego, tak że zamykały jeden bok podwórza. Domy miały prostą konstrukcję ryglową, na kamiennej podmurówce. Za budulec służyły cegły wypalane w cegielni pod Głuskiem. Starsze zagrody na ogół ustawione były kalenicowo, część z nich była połączona liniowo z budynkami gospodarczymi, a niektóre pod kątem prostym, tworząc ze stodołą kształt litery L. Strychulcowe wypełnienie konstrukcji ryglowych w najstarszych chałupach wymieniono na ceglane a dachy pokryto karpiówką, rezygnując ze strzech.

Wyobrażenie o Springe w połowie XIX w (oryg.).

Ostatecznie, za czasów Sydowa ludność wiejska ustabilizowała się na poziomie blisko 200 mieszkańców i 24 budynków mieszkalnych. Grunty wsi zajmowały powierzchnię 3061 morgów, z czego grunty orne - 1129, łąki – 201, pastwiska – 93 morgi. Pozostałą część stanowiły lasy (1452 morgi) i zbiorniki wodne (67 morgów). Infrastruktura (drogi, wały) zajmowała łącznie 76 morgów, a same wybudowania – 19 morgów; pozostała jedna morga była przeznaczona na przydomowe ogrody.   Nowi osadnicy pochodzili przeważnie z niezbyt odległych okolic, ale zdarzali się również przybysze z dalekich stron, nawet z Litwy. Większość z nich trudniła się rolnictwem, na które składało się łąkarstwo, uprawa roli i wypas owiec. We wsi funkcjonowała również kuźnia. Część mieszkańców Springe znajdowała zatrudnienie w  gorzelni znajdującej się w pobliskiej Sitnicy. Stary młyn przestał być użytkowany, a zboże trafiało głównie do młyna w Głusku, gdzie zresztą znajdowała się jedyna piekarnia, zaopatrująca w chleb cały teren dóbr głuskich. Do obsługi Kanału Sicieńskiego przydzielono śluzowego, którego głównym zadaniem było nawadnianie łąk w Springer Ebene. Pracujący dla Sydowa rolnicy otrzymali, wraz z odnowionymi budynkami mieszkalnymi, również skrawek ogrodu, zazwyczaj służący uprawie ziemniaków, przydział drewna na opał, a także jedną krowę bądź 5 – 6 owiec. Ich dzienna zapłata była niska, na poziomie zbliżonym do innych części Prus: w zimę mężczyźni otrzymywali  4, 75 -5,0 sgr. (srebrnych groszy), kobiety – 2,5 sgr. ,  w lecie, odpowiednio – 6 i 3 sgr. Wyższą płacę otrzymywali najemni robotnicy – nawet 10 sgr. dla mężczyzn w czasie lata.

Najdoskonalszym owocem ziem Sydowa i jednocześnie ich najsłynniejszym produktem był pierwszorzędny ser, znany w Prusach jako Steinbuscher. Jego produkcja rozwinęła się początkowo jako boczna gałąź działalności nowego gospodarza. Wówczas, w początkach XIX w. sery szwajcarskie nie były zbyt powszechne i stanowiły pewien luksus, stąd ich wysoka cena przynosiła zadowalające dochody. W opracowaniu receptury sera pomogli mu szwajcarscy serowarzy, których specjalnie w tym celu zaprosił do swoich dóbr. W połowie wieku, wskutek upowszechnienia konkurencyjnych wyrobów na rynku, cena sera zaczęła spadać, a jednocześnie przyrost ludności w dobrach głuskich skutkował zwiększonym zapotrzebowaniem na mleko dla mieszkańców. Obsada krów mlecznych w całych dobrach liczyła 75 sztuk. Po odliczeniu mleka przeznaczonego do spożycia przez pracowników, pozostałą nadwyżkę przetwarzano na ser w dwóch mleczarniach Sydowa: starej położonej w Chełmie Drezdeneckim i nowej – w Głusku. Pierwsza z nich przerabiała w latach 60-tych 160 kwart mleka na 20 000 kostek twarogu i około 50 cetnarów sera szwajcarskiego, druga – 50 kwart mleka na 70 000 kostek twarogu. Cena kostki twarogu wynosiła wówczas 3 srebrne grosze, a Steinbuschera – 6 sgr.

Za czasów gospodarowania pana Weinbacha, mleczarnię z Głuska przeniesiono do Sitnicy. Początkowo znajdowała się w specjalnie zaaranżowanym budynku mieszkalnym, jednak wkrótce wybudowano dużą mleczarnię, ukierunkowaną głównie na produkcję Steinbuschera, który cieszył się coraz większą popularnością.

W latach 80-tych XIX w. w okolicy rozpoczęto budowę linii kolejowej łączącej Piłę ze Stargardem Szczecińskim, przebiegającą nieopodal północnego krańca Dóbr Głuskich. Wówczas pojawiła się możliwość dogodnego i szybkiego eksportu wytwarzanych produktów. Ser Steinbuscher, dostarczany teraz do odległych części kraju, zyskał na tym szczególnie. W celu ułatwienia transportu wewnątrz samych dóbr głuskich, wybudowano leśną konną kolejkę wąskotorową, łączącą się z linią kolejową na dworcu w Krępie. Sam początek kolejki znajdował się w Springe i składał się z dwóch bocznych torów – jednego zaczynającego się przy nowo wybudowanej cegielni, na południe od wsi, drugiego – przy owczarni, pełniącej teraz rolę magazynu. Kolejka ciągnęła się 22 km przez lasy, mijając po drodze Sitnicę, Jelenie i Sitno. W ten sposób stała się głównym szlakiem transportowym między folwarkami, zwalniając z tej funkcji Kanał Sicieński.  

Korzystając z ułatwionej i szybszej komunikacji, zwiększono pogłowie krów mlecznych i założono nowe stado na pastwiskach pod Jeleniami. Mleko było stamtąd przewożone do mleczarni w Sitnicy, skąd, już w postaci sera, wyjeżdżało do dworca w Krępie i stamtąd – do odległych odbiorców. Poza mlekiem kolejka służyła też do transportu drewna, ziemniaków, zboża, mąki, produktów spożywczych, a niekiedy również ludzi. 

Plan wsi Springe w roku 1900 (oryg.).

Majątek dóbr głuskich był chroniony na mocy testamentu Sydowa, w którym bezdzietny założyciel podzielił swoje ziemie na braci i krewnych oraz ludzi zasłużonych w jego oczach, jednak z zastrzeżeniem,  że przez 50 lat po jego śmierci całość obszaru ma pozostać zjednoczona pod jednym zarządem, któremu przewodził pan Weinbach. W okresie tym żaden ze spadkobierców nie mógł sprzedać otrzymanej części, choć mógł ją wydzierżawić.  Spadkobiercami było  7 rodzin i 6 poszczególnych osób, a majątek rozparcelowano między nich na 27 części. Po upływie tego okresu  ochronnego, na początku XX wieku, dobra stopniowo wyprzedawane były w ręce Państwa. Złota era Springe zaczęła chylić się ku końcowi.

Wszystkie dwory, gorzelnie, młyny, piekarnie i wiele innych obiektów z całych dóbr głuskich zyskało prywatnych właścicieli. Springe, odcięte od serca, którym było Głusko, związało się silniej z Sitnicą, która od dawna przynależała do niego administracyjnie. Obie wsie wcielone zostały do nowo utworzonej gminy Moczele, a do wsi gminnej, pozostającej wcześniej poza związkami z włościami Sydowa, wybudowano teraz nową drogę. Jako że Moczele, wraz z leśniczówką Skrzastew (Buchberg) były związane przede wszystkim z gospodarką leśną Nadleśnictwa Radęcin, wielu mieszkańców Springe rozpoczęło pracę w lesie. Część z nich pracowała dla sąsiedniego Nadleśnictwa Głusko, którego lasy znajdowały się na lewym brzegu Drawy, w najbliższej okolicy miejscowości. Na polach, łąkach i pastwiskach rolnicy wciąż prowadzili gospodarkę.  Inni znaleźli zatrudnienie w sitnickiej mleczarni, którą, wraz z recepturą Steinbuschera, zakupiła rodzina Kühn. 

Springe na widokówce z 1913 roku (zbiory własne)

W  ciągu swego długiego życia Ida była świadkiem zarówno pełnego rozkwitu jak i zmierzchu świetności Springe. Każda z tych epok wymalowała w jej duszy obrazy pełne radości, beztroski, ale również trudów życia i smutku. Obrazy zabaw na szkolnym podwórku wśród zakwitających wiosną bzów; ożywczej bryzy znad Drawy, szumiącej w łanach żyta na pagórku; owiec spędzanych na pastwiska środkiem wsi i pyłu osiadającego na ich wełnie; olbrzymiej, lśniącej tafli wody na równinie, której końca nie sposób było dostrzec i kotłujących się na niej tysięcy dzikich gęsi, kaczek i brodźców, które przystawały tu wiosną w swej odwiecznej wędrówce na północ; świeżej woni rozległych łąk, ukazujących się spod opadłej wody, znaczonych wielobarwnymi plamami koniczyn, jaskrów i firletek; młodości w rodzinnym domu pachnącym chlebem i gliną; pierwszego spotkania z Juliuszem i jego oświadczyn w czasie sobótkowej nocy; umajonych chat w Zielone Świątki; całego piękna wiejskiego życia, które zachowała głęboko w sercu, a skryte było pod jednym tylko słowem: Springe...

*          *          *

Styczeń roku 1932. Martwa zimowa noc przykryła puszczę sinym całunem śniegu. Powietrze wydaje się być przepełnione milionem maleńkich żyletek, boleśnie nacinających każdą napotkaną tkankę. Kryształowa szadź drapieżnie obsiadła sosnowe sklepienie borów, zaborczy, bezduszny lód zniewolił lustra jezior, rozkładając na nich mdłe zwierciadło, w którym próżnie przegląda się opasły księżyc, zwolna przesuwający się nad uśpionym światem, jak zimny, wyzuty z uczuć obserwator ludzkiej niedoli, jak wielka bryła lodu, która zajęła  miejsce słońca.

Ponad powierzchnią oceanu lasów unoszą się gdzieniegdzie senne smugi dymu, wyziewanego przez kominy ludzkich domostw, stłoczonych, jakby przytulonych do siebie na podobieństwo owiec marznących w stajniach. Przez zamknięte okiennice przebija gdzieniegdzie nieśmiała strużka światła naftowej lampy, niknąc zaraz w mroku ogrodu. Rozrzucone po puszczy osady, obserwowane z oddali, wydają się toczyć ze sobą tajemną rozmowę, za pomocą unoszących się w niebo dymnych obłoków.  Jedna z tych osad milczy. Ukryta w leśnych ciemnościach zimowej nocy może pozostać niezauważona, pokryta wysokimi śnieżnymi zaspami zalegającymi podwórza, zasłaniającymi okna i drzwi, a nawet pochłaniającymi w całości niektóre mniejsze budynki. Miejsce to niegdyś znane jako Springe jest teraz cmentarzyskiem niszczejących budowli, zimnym i martwym grobowcem ludzkich marzeń i trudów, cichym jak otulająca go noc. Ostatnia mieszkanka, Ida Schliben, zmarła samotnie w swym domu, w kwietniu 1931.


Kilka miesięcy po odejściu zimy, późną wiosną roku 1932, do opustoszałego Springe przybyli urzędnicy administracji, celem określenia stanu miejscowości. Jak stwierdzili, był on wciąż zadowalający i wieś nadawała się do zasiedlenia. Mimo tego, wskutek starań Nadleśnictwa Głusko, została przeznaczona do rozbiórki i zalesienia, co nastąpiło jeszcze w tym samym roku. Budynek po budynku, zagroda po zagrodzie, osada znikała na zawsze. Pozostawiono jedynie cmentarz i znajdujący się naprzeciw niego budynek szkoły, w północnym krańcu miejscowości. W przeciągu kilku lat miejsce wsi zajęły sosnowe młodniki i tylko pozostałe tu i ówdzie, osamotnione stare bzy lub wczesnowiosenne przebiśniegi kwitnące w pozostałościach ogrodu gospody nad złotym strumieniem, trwały i trwają do dzisiejszego dnia, jako ostatni żyjący strażnicy historii, świadkowie dawnych dziejów. W ich pamięci spisana jest sekretnym językiem opowieść o  osadzie, niegdyś wyrwanej z objęć dzikiej puszczy, później ujarzmionej siłą ludzkiego umysłu i pracy, by w końcu zostać przez człowieka zwróconą naturze.

 Springe dzisiaj - dawny ogród przy gospodzie "Nad złotym strumieniem"



Mapa przedstawiająca piaszczystą część dóbr głuskich w momencie wygasania testamentu Sydowa (oryg.). W celu powiększenia proponuję otworzyć mapę w nowej karcie.



Słowniczek toponimów:

Chełm Drezdenecki - Holm
Dąbrowa (Skoczno) - Springe
Drawno - Neuwedell
Głusko - Steinbusch
Jelenie - Bussberg
Jezioro Ostrowite - Bahrenort See
Jezioro Sitno - Zietenfier-see
Kanał Głuchy - Glochensee Kanal, Alte Kanal
Kanał Sicieński - Zietenfier Kanal, Grosse Kanal
Krępa - Crampe
Moczele - Marzelle
Ostrowite (Ostrowiec) - Werder
Radęcin - Regenthin
Płociczna - Plotzenfliess
Sitnica - Mariental
Sitno - Zietenfier
Skrzastew (leśniczówka) – Buchberg

Wykorzystane materiały:

Karte des Deutschen Reiches 1:100 000, arkusz 221 - Schloppe, 1893.

Kreisadreßbuch 1925/1926 Arnswalde/Friedeberg und die Dörfer, sowie Güter der beiden Kreise

Mentzel Kriegsrath,1866: Die Steinbuscher Güter mit ihren landwirthschaftlichen und gewerblichen Betrieben. W: Annalen der Landwirthschaft in den Königlich Preußischen Staaten. Tom 47. Berlin

Meßtischblatt 1:25 000; arkusz 1494: Regenthin, 1918.

Molkerei Zeitung: tom 29, 1915

Reymann's topograpische Special-Karte von Central Europa 1:200 000; arkusz 225 - Arnswalde, 1851.

Schumacher Walter 1937 : Wanderungen und Streifzüge durch den Kreis Arnswalde. Landschafts- u. Ortskunde eines ostmärkischen Kreises. Arnswalde

Topographisch-statistisches Handbuch des Regierungsbezirks Frankfurth a. O., Frankfurt nad Odrą, 1867

Zarządzenie nr 364 Prezesa Rady Ministrów z dnia 29 listopada 1955 r. w sprawie przywrócenia i ustalenia urzędowych nazw obiektów fizjograficznych w powiatach: choszczeńskim, międzyrzeckim, łobeskim, słupskim, zielonogórskim, wałeckim, stargardzkim, nowogardzkim i wschowskim.

środa, 21 stycznia 2015

Przez Kamienicki Grzbiet Gór Izerskich. Część II.


09.IX.2014: Smolnik-Dolina Kamienicy-Kowalówka-Kamienica-Chromiec


Na zachodzie - zawieszony nad szczytem Kowalówki, bliski pełni księżyc, subtelnie rozświetla ciemne sklepienie nocy. Na wschodzie – schowane za horyzontem słońce przygotowuje nieboskłon do brzasku, rozlewając nad Kozią  Szyją coraz jaśniejszą łunę. Na północy – obleczone mgłą Pogórze, pogrążone jeszcze w mroźnej ciemności. W środku tego trójkąta – Smolnik luźno obsypany domostwami Chromca. Jego bezleśny szczyt jest dzisiaj moim miejscem w pierwszym rzędzie widowni. A spektakl, jaki za chwilę ma się rozegrać, to przebudzenie izerskiego dnia.

 Chatka w Górnym Chromcu, w tle - Kowalówka

 Zbliżający się świt - widok ze Smolnika na Pogórze Kaczawskie

Kozia Szyja przed świtem

Łuna nad Kozią Szyją jaśnieje z każdą chwilą, wlewając odcienie złota i czerwieni w ciemno-granatowe niebo. Po kilku minutach barwi się nimi cały horyzont. Zza wschodnich szczytów wypełzają podłużne łańcuchy czerwonawych chmur i zwolna nasuwają się na niebo nad Pogórzem. Pierwsze promienie słońca, niewidocznego jeszcze zza gór, wdzierają się w panoramę i pokładają świetliste smugi na świerkowym kobiercu stoków Kowalówki. W strumieniach porannego światła znajdują się następnie coraz niżej położone części Pogórza, jakby po kolei wywoływane do przebudzenia. Zalegająca w dolinach, nocna pierzyna mgieł zaczyna się unosić. Jak za dotknięciem pędzla, ciemne do tej pory, wschodnie stoki gór, są jeden po drugim zamalowywane zielenią, brązem i bielą. Doliny Pogórza, w których promienie słońca rozpraszają się we mgle, uzyskują pastelowe tony, podczas gdy wyniesione szczyty wymalowane zostają z kontrastującymi szczegółami. W tym świetlistym popisie słonecznego artyzmu nawet sucha ruń łąki pod moimi nogami wygląda efektownie, oświetlona od boku długimi promieniami. Podążając wzrokiem za pędzącym po szczycie Smolnika światłem, widnokrąg zamykają mi dwa szczyty, wyraźnie górujące nad okolicą. To kulminacja Kamienickiego Grzbietu i cel mojej dzisiejszej wędrówki – Kowalówka i Kamienica.

Pogórze Kaczawskie z Gwarczykiem

Świt na Smolniku

Widok ze Smolnika na Pogórze Kaczawskie
 
Kowalówka (po prawej) i Kamienica (po lewej) widziane ze Smolnika


 Panorama ze Smolnika

Rozdzierający poranną ciszę krzyk orzechówki oznajmia, że dzień rozpoczął się na dobre. Opuszczając szczyt Smolnika, po krótkim spacerze górską, miejscami podmokłą łąką, zagłębiam się w las. Droga prowadzi północnymi zboczami Jastrzębca, z których wysiąkają gdzieniegdzie strumienie. Po przekroczeniu najdłuższego z nich – Hucianki, skręcam z leśnej drogi w wysoką świerczynę. 

Łatwość z jaką mogę poruszać się po wydeptanych ścieżkach zwierzyny, biegnącymi najczęściej po warstwicy stoku, sprawia, że nieuważnie znów odbijam na południe, zbaczając z północno-zachodniego azymutu na Kowalówkę. Natrafiam dzięki temu na kilka drobnych strumieni, będących sporym urozmaiceniem w dość monotonnym krajobrazie wysokich świerczyn. Ich charakterystyczną cechą jest, poza obecnością torfowców, występowanie ciekawej górskiej paproci – podrzenia żebrowca. Na nagiej glebie lub permanentnie wilgotnych poduszkach mchów, po chwili poszukiwań można dostrzec skupienia tej paproci, złożone z kilku-kilkudziesięciu osobników. Jest to gatunek górski, szczególnie lubiący kwaśne, wilgotne gleby, ubogie w substancje organiczne. W Górach Izerskich widuję go często w rowach biegnących wzdłuż leśnych dróg, gdzie na odsłoniętej, nagiej piaszczysto-żwirowej glebie młode rozetki liści podrzenia pojawiają się w bardzo gęstych skupieniach. Do 2014 roku znajdował się pod ścisłą ochroną gatunkową, obecnie jest chroniony tylko częściowo. Poza górami jest gatunkiem bardzo rzadkim, w rozproszeniu występującym na przykład na Przedgórzu Sudeckim i Nizinie Śląsko-Łużyckiej, sięgając do południowych rubieży Ziemi Lubuskiej. Podrzeń należy do tych nielicznych paproci, które wykształcają dwa, wyraźnie różne, rodzaje liście – jedne, zimozielone, służące jedynie do odżywiania, drugie zaś służą do produkcji zarodników i pojawiają się tylko w czasie sezonu wegetacyjnego. Różnica w wyglądzie obu rodzajów liści i fakt, że liście zarodnionośne wykształcają się jedynie okresowo, przyczyniła się do ludowych wierzeń, jakoby gatunek ten miał być mitycznym kwiatem paproci. Podobne wierzenia obejmowały również inne paprotniki u których liście zarodnionośne wyraźnie różnią się od asymilacyjnych, takie jak długosz królewski, pióropusznik strusi, nasięźrzał i podejźrzony. Nazwa „podrzeń” jest zresztą tylko modyfikacją nazwy „podejźrzon”, a jej znaczenie takie same. „Źrzeć” w staropolskim oznacza tyle co „patrzeć”, więc „podejźrzeć” tyle co „podejrzeć”, a „podźrzeć” – „podpatrzyć”. Kwiat paproci, jak wiadomo, był magicznym artefaktem, w którym skryte były wszystkie tajemnice i odpowiedzi na  wszelkie pytania, które miały zostać wyjawione znalazcy. Szczęśliwiec ten miał odtąd „wszystko wiedzieć i widzieć, choćby pod ziemią”.  Ponadto sprzed oczu wybrańca miała osuwać się ciemna zasłona przyszłości, która nie zakrywałaby więcej nieprzewidzianych wypadków losu. Oryginalna nazwa „podejźrzon” odnosiła się więc prawdopodobnie do owego legendarnego kwiatu, który „podejźrzał” wszystkie tajemnice świata. Dopiero później przypisana została do określonych gatunków roślin – jeszcze w XVIII w. podrzeń żebrowiec zwany był długoszem szwedzkim (podobnie jak nazwa „nasięźrzał”, obecnie oznaczająca konkretną roślinę, a pierwotnie używano jej w odniesieniu do wszelkich eliksirów miłośniczych, mających zwracać dwoje ludzi ku sobie – „na się źrzeć”).

 Strumień spływający z zachodniego stoku Jastrzębca

 Podrzeń żebrowiec

Schodzę w dół stoku, kierując się bezpośrednio na wznoszące się nade mną potężne zbocze Kowalówki. W miarę zbliżania się, góra coraz częściej widoczna jest poprzez sklepienie świerków. Żeby zacząć wędrówkę na jej szczyt, muszę zejść do samego podnóża, co jest o tyle przyjemne, że patrząc z dołu, wyraźniej widać jej „górzystość”. Wchodząc na nią Tytoniową Ścieżką od zachodniej strony, czy też od Skrzyżowania Pod Jodłą, od północy, zapewne tego wrażenia nie ma.  Taka specyfika Gór Izerskich, chyba szczególnie odczuwalna na Grzbiecie Kamienickim, że po wejściu na jego szczyt można chwilami zapomnieć że jest się w górach, gdyż podąża się po dość równym terenie, co jakiś czas tylko znaczonym słabo wyodrębniającym się wierchem. Schodzę więc wzdłuż ściekających po zboczu strumieni, by po chwili znaleźć się u wylotu Kromnowskiej Jamy. W tym obniżeniu ograniczonym pięcioma szczytami spotyka się wiele drobnych strumieni oraz dwa większe cieki – Czarny Potok i Kamienica – rzeka, w której ostatecznie łączą się wszystkie te wody. Nazwa jej jest oczywiście bardzo adekwatna do charakteru – koryto usłane jest blokami skalnymi i mniejszymi kamieniami. Bystry nurt na obu ciekach, tworzący drobne, strużkowe wodospady,  sprawia że woda rozpryskuje się o skały, obficie zraszając burty brzegowe. Wykorzystują to wilgociolubne mchy, zwłaszcza płonnik, porastający nadbrzeżne kamienie miękkimi poduszkami.

 Czarny Potok

 Czarny Potok

 Kamienica

Od Kamienicy ruszam w górę. Przeciskając się przez młodnik, natrafiam ponownie na jedną ze ścieżek. Wznosi się ona równolegle do rzeki, a przez luźny, świerkowo-bukowy drzewostan, jej koryto jest wciąż widoczne. Ta część stoku Kowalówki nosi właściwie dwie nazwy – na mapach topograficznych podpisywana była jako „Świerczyna”, natomiast mapy niemieckie określały ją jako Alte Gedinge, co w polskiej wersji brzmi – „Spalenisko”. Po wzniesieniu się o 100m, na wysokości około 700m. n.p.m. przecinam Wysoką Drogę. Z tego punktu żadna ze ścieżek nie odbija pod górę, więc ponownie zagłębiam się w leśne bezdroże. Na tej wysokości leży już śnieg, co nieco utrudnia podejście. Najłatwiej jest mi poruszać się mniej zadrzewioną linią oddzielającą gęstą świerczynę od dość starej świetlistej buczyny, unikając w ten sposób przedzierania się przez ośnieżone gałęzie. Nieco wyżej okazuje się, że jest to nieuniknione, gdyż wycięte w drzewostanie gniazda drzew obsiały się modrzewiem, który tworzy teraz trudną do przebycia, białą gęstwinę.

 Buczyna na stoku Kowalówki

Im wyżej się znajduję, tym bardziej wymaga to manewrowania między podobnymi przeszkodami. Dochodząc w końcu do kolejnej drogi opasującej szczyt, otrzymuję wyjaśnienie obecności tych dzikich, z punktu widzenia gospodarki leśnej – „zapuszczonych” fragmentów. Tablica oznajmia, że znajduje się tu ostoja zwierzyny, a więc możliwe że strefa ochronna wokół gniazda jakiegoś ptaka, w której na pewnym obszarze wszelkie prace gospodarcze są zabronione. Przyroda przejmuje w sposób nieskrępowany takie miejsca pod swoje władanie i w szybkim czasie nadaje im bardziej naturalnego, dzikiego charakteru. W tym przypadku użycie słowa „naturalny” jest problematyczne, jako że spontanicznie pojawiającym się gatunkiem jest tu modrzew, drzewo dla tego obszaru geograficznie obce (podobnie zresztą jak świerk, którego dominacja w reglu dolnym jest zupełnie nienaturalna).

Na wysokości 800m n.p.m. po raz kolejny natrafiam na biegnącą po warstwicy ścieżkę. Ta jednak, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, nie jest przejezdna i sprawia wrażenie całkiem urokliwej i na swój sposób – zabytkowej. Zbudowana jest w formie kamiennego, licowanego po bokach wału, co miało prawdopodobnie umożliwić poprowadzenie drogi przez podmokłe siedliska. Za czasów niemieckich stał tu domek myśliwski, a obecnie pewną atrakcję stanowią duże bloki skalne tuż przy samej drodze. Krótka przechadzka po tych ułożonych ludzkimi rękami kamieniach, przez mroczne, gęste tyczkowiny świerkowe, pozwala mi odczuć tą specyficzną mistykę, magiczną tajemniczość, jaką owiane są Góry Izerskie.

 Stara ścieżka pod szczytem Kowalówki

Trafiam w końcu na jedyną drogę prowadzącą na sam szczyt Kowalówki. Po krótkim, stromym podejściu, stok łagodnieje. Miejsce to porośnięte jest niskimi drzewami, rosnącymi w luźnym rozproszeniu. Dzięki temu, docierając na szczyt, nietrudno znaleźć odpowiedni punkt, z którego można podziwiać widoki. Panorama, rozciągająca się na południu, obejmuje Karkonosze - od Śnieżki po Wielki Szyszak, choć można też dojrzeć Czarną Kopę i Śnieżne Kotły. Na pierwszym planie znajduje się fragment zbocza Kamienicy.

Widok ze szczytu Kowalówki 

Ze szczytu podążam dalej na zachód, zwolna opadającym stokiem. Pokryte śniegiem lasy wydają się ciche i uśpione. Trudno spotkać tu ptaki, których większość zleciała niżej, w nieośnieżone rejony, gdzie łatwiej im przetrwać zimę. Między niskimi świerkami przeleciał co prawda jakiś większy ptak, niestety zbyt szybko zniknął w gęstwinie, bym mógł dostrzec jaki. Inaczej sprawy mają się ze ssakami, które nie opuściły swoich rewirów i stawiają czoła śnieżnej aurze. Na ścieżce, którą podążam, ciągnie się sznurowato trop pozostawiony przez lisa. Jest to swojego rodzaju zapis łowów, jakie drapieżnik ten odbył tu, być może dzisiejszego ranka. Krew na śniegu oznacza że były udane. Nieco dalej, docierając po tropach do lisiej nory, przekonuję się, że ofiarą padł zając, którego zdarta skóra leży przy wejściu do korytarza. Tam gdzie ścieżka ze szczytu Kowalówki krzyżuje się z Tytoniową Ścieżką są i tropy zająca. Być może ostatnie jakie zostawił w swym życiu. 

Po wejściu na Tytoniową Ścieżkę mam przed sobą krótki odcinek szerszych dróg leśnych. Podążam nimi, by znaleźć się na siodle między Kowalówką a Kamienicą. Przede mną teraz dość trudne zadanie odnalezienia ścieżki prowadzącej na szczyt. Kiedy już wybrałem jedną z nich, po kilkudziesięciu metrach staje się ona zbyt niewyraźna pod leżącym śniegiem, i gubię ją, znajdując się na zwierzęcej ścieżce, która ostatecznie niknie gdzieś w gęstwinie świerków. Decyduję się podejść bez użycia ścieżki, kierując się konsekwentnie w górę stoku. Manewrując między ośnieżonymi gałęziami, po upływie pół godziny docieram na szczyt. Wznosi się on na wysokość 972,8 m n.p.m. i jest najwyższym punktem Kamienickiego Grzbietu. Trud drogi, jaką wybrałem by się tutaj dostać, zwiększa teraz zadowolenie ze zdobycia góry i  radość z rozległego widoku na Pogórze Izerskie. 

Wierch Kamienicy wciąż jest naznaczony skutkami klęski kwaśnych deszczy, które doprowadziły do zamarcia dużych połaci lasu. W centralnej części znajduje się przestrzeń porośnięta tylko luźno rozproszonymi, młodymi świerkami, przez co krajobraz, zdominowany przez bloki skalne i porastające je mchy i krzewinki, sprawia wrażenie wysokogórskiego, bliskiego Karkonoszom. Nieco niżej, gdzie stok zaczyna wyraźniej opadać, sterczą kikuty martwych drzew, między które wrasta już nowe pokolenie świerków. Przeobrażenia drzewostanów świerkowych wskutek klęski, skutkują teraz zróżnicowaniem ich struktury i zwiększeniem naturalności. Z punktu widzenia ideologii warto jednak pamiętać, że samo wprowadzenie monokultur świerkowych na ogromnych powierzchniach górskich było przeobrażeniem przyrody znacznie bardziej daleko idącym, niż ich późniejsza degeneracja wskutek kwaśnych deszczy. 

 Na szczycie Kamienicy

Lasy na szczycie Kamienicy, przerzedzone przez kwaśne deszcze

Panorama ze szczytu Kamienicy na Pogórze Izerskie

Na zejście z Kamienicy wybieram znów ścieżkę biegnącą przez gęstwinę młodych świerków, lecz po przebyciu krótkiego dystansu, decyduję się z niej zawrócić po dość bliskim spotkaniu z dzikami, z których jeden nie miał szczególnej ochoty ustąpić mi drogi. Wracam więc na skrzyżowanie pod szczytem, skąd wybieram ścieżkę wijącą się po zboczu, najpierw w kierunku wschodnim, później południowym. Tym razem uważnie pilnuję, by nie zgubić się w ścieżkach zwierzyny i po dość krótkim czasie dochodzę do drogi leśnej. Z niej obieram kolejną ścieżkę, schodzącą do doliny rzeki Kamienicy w jej źródliskowym odcinku. Niestety ścieżka ta okazuje się jedynie niezbyt wyraźną linią oddziałową i po prostu znika po dojściu do rzeki. Jako że krótki zimowy dzień powoli zbliża się do końca, postanawiam nie tracić czasu na poszukiwania najwygodniejszego zejścia i wybieram najkrótsze, wyznaczone przez samo koryto rzeki. Początkowo poruszam się wzdłuż niego z łatwością, ale na wysokości ok. 780 m n.p.m. lasy stają się coraz bardziej dzikie i niedostępne. Bagienne świerczyny rosną tu na źródliskowych torfowiskach, niemożliwych do przejścia suchą nogą. Dodatkowym utrudnieniem są liczne powalone drzewa, tworzące miejscami przeszkody bardzo trudne do przebycia. Nieco łatwiej jest na lewym brzegu, gdzie w odległości kilkudziesięciu metrów od koryta, młode fragmenty lasów są co prawda gęste i wymagające przedzierania się, ale znacznie bardziej suche i pozbawione wiatrowałów. W końcu, na wysokości 700 m n.p.m. docieram do Wysokiej Drogi. Po przebyciu tak trudnego odcinka, znalezienie się teraz no twardej nawierzchni niesie ze sobą rodzaj ulgi, ale jednocześnie wprowadza nastrój pożegnania z wrażeniami dzikich ostępów, gdyż do końca mojej dzisiejszej wędrówki poruszam się już takimi, dobrze utrzymanymi, drogami. Z Wysokiej Drogi skręcam na Drogę Chromiecką, biegnącą wzdłuż doliny Kamienicy, by po upływie pół godziny szybkiego marszu znaleźć się w Antoniowie, a następnie w Chromcu, gdzie w ostatniej chwili łapię autobus do Jeleniej Góry.